Info
Witam! Z tej strony Michał Kandefer, urodzony katowiczanim oraz absolwent katowickiej AWF. Mam przejechane 52615.91 kilometrów. Jeżdżę z prędkością średnią 23.30 km/h.Rekordowy dystans dzienny: 355 km.
Najwyższy osiągnięty szczyt:
- 2408m n.p.m (Port d'Envalira) Rekordowy tydzień:
- 1192 km (6 dni jazdy)
Rekordowy miesiąc:
- 4004 km (Maj 2013)
Więcej o mnie.
Państwa w jakich miałem przyjemność jeździć to:
Moje filmy:
Poprzednie lata:
2016 - 3200 km
2015 - 4510 km
2014 - 5010 km
2013 - 12200 km
2012 - 2340 km
2011 - 8629 km
2010 - 2186 km
2009 - 1294 km
2008 - 839 km
2007 - 1978 km
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2024, Listopad4 - 0
- 2024, Październik7 - 0
- 2024, Wrzesień15 - 0
- 2024, Sierpień18 - 0
- 2024, Lipiec18 - 0
- 2024, Czerwiec10 - 0
- 2024, Maj7 - 0
- 2023, Sierpień10 - 0
- 2023, Lipiec8 - 0
- 2023, Czerwiec4 - 0
- 2023, Maj6 - 0
- 2022, Sierpień8 - 0
- 2022, Lipiec6 - 0
- 2022, Czerwiec6 - 0
- 2022, Maj10 - 0
- 2021, Sierpień2 - 0
- 2021, Lipiec21 - 0
- 2021, Czerwiec17 - 0
- 2021, Maj9 - 0
- 2021, Kwiecień2 - 0
- 2021, Marzec2 - 0
- 2020, Październik3 - 0
- 2020, Wrzesień5 - 0
- 2020, Czerwiec5 - 0
- 2020, Maj6 - 0
- 2020, Kwiecień3 - 0
- 2020, Marzec1 - 0
- 2019, Listopad3 - 0
- 2019, Październik7 - 0
- 2019, Wrzesień7 - 0
- 2019, Sierpień8 - 0
- 2019, Lipiec7 - 0
- 2019, Czerwiec12 - 0
- 2019, Maj4 - 0
- 2019, Kwiecień2 - 0
- 2019, Marzec8 - 0
- 2019, Luty5 - 0
- 2018, Grudzień3 - 0
- 2018, Listopad5 - 0
- 2018, Październik2 - 0
- 2018, Wrzesień2 - 0
- 2018, Sierpień8 - 0
- 2018, Lipiec9 - 0
- 2018, Czerwiec8 - 0
- 2018, Maj12 - 0
- 2018, Kwiecień10 - 0
- 2018, Marzec4 - 0
- 2018, Styczeń1 - 0
- 2017, Grudzień2 - 0
- 2017, Listopad2 - 1
- 2017, Październik5 - 0
- 2017, Wrzesień7 - 0
- 2017, Sierpień6 - 0
- 2017, Lipiec7 - 1
- 2017, Czerwiec10 - 2
- 2017, Maj10 - 2
- 2017, Kwiecień1 - 1
- 2017, Marzec1 - 0
- 2016, Listopad1 - 0
- 2016, Październik1 - 0
- 2016, Wrzesień5 - 0
- 2016, Sierpień10 - 0
- 2016, Lipiec13 - 0
- 2016, Czerwiec10 - 2
- 2016, Maj9 - 1
- 2016, Kwiecień10 - 0
- 2016, Marzec7 - 0
- 2016, Luty2 - 0
- 2016, Styczeń1 - 0
- 2015, Grudzień4 - 0
- 2015, Listopad7 - 2
- 2015, Październik10 - 0
- 2015, Wrzesień7 - 4
- 2015, Sierpień9 - 0
- 2015, Lipiec11 - 3
- 2015, Czerwiec12 - 4
- 2015, Maj10 - 5
- 2015, Kwiecień14 - 3
- 2015, Marzec11 - 2
- 2015, Luty3 - 4
- 2015, Styczeń2 - 0
- 2014, Grudzień7 - 5
- 2014, Listopad7 - 0
- 2014, Październik11 - 0
- 2014, Wrzesień8 - 0
- 2014, Sierpień8 - 0
- 2014, Lipiec14 - 2
- 2014, Czerwiec14 - 0
- 2014, Maj12 - 2
- 2014, Kwiecień14 - 5
- 2014, Marzec1 - 2
- 2014, Luty5 - 5
- 2014, Styczeń5 - 0
- 2013, Listopad12 - 2
- 2013, Październik16 - 4
- 2013, Wrzesień18 - 6
- 2013, Sierpień15 - 10
- 2013, Lipiec11 - 4
- 2013, Czerwiec23 - 9
- 2013, Maj25 - 2
- 2013, Kwiecień6 - 5
- 2013, Marzec2 - 11
- 2013, Luty5 - 0
- 2013, Styczeń3 - 0
- 2012, Grudzień1 - 3
- 2012, Listopad4 - 0
- 2012, Październik2 - 0
- 2012, Wrzesień10 - 3
- 2012, Sierpień3 - 0
- 2012, Lipiec6 - 3
- 2012, Czerwiec2 - 0
- 2012, Maj9 - 10
- 2012, Kwiecień11 - 4
- 2012, Marzec3 - 0
- 2012, Luty3 - 0
- 2012, Styczeń3 - 2
- 2011, Listopad3 - 0
- 2011, Październik13 - 0
- 2011, Wrzesień16 - 0
- 2011, Sierpień23 - 0
- 2011, Lipiec16 - 0
- 2011, Czerwiec13 - 0
- 2011, Maj14 - 0
- 2011, Kwiecień13 - 0
- 2011, Marzec8 - 0
- 2010, Listopad3 - 0
- 2010, Październik1 - 0
- 2010, Wrzesień9 - 0
- 2010, Sierpień8 - 0
- 2010, Lipiec7 - 0
- 2010, Czerwiec7 - 0
- 2010, Maj6 - 0
- 2010, Kwiecień4 - 0
- 2010, Marzec3 - 0
- 2009, Październik3 - 0
- 2009, Wrzesień6 - 0
- 2009, Sierpień11 - 0
- 2009, Lipiec4 - 0
- 2009, Czerwiec5 - 0
- 2009, Maj8 - 0
- 2009, Kwiecień2 - 0
- 2008, Wrzesień1 - 0
- 2008, Sierpień6 - 0
- 2008, Lipiec1 - 0
- 2008, Czerwiec8 - 0
- 2008, Maj6 - 0
- 2008, Kwiecień2 - 0
- 2008, Marzec1 - 0
- 2008, Luty1 - 0
- 2007, Wrzesień1 - 0
- 2007, Sierpień11 - 0
- 2007, Lipiec4 - 0
- 2007, Czerwiec6 - 0
- 2007, Maj1 - 0
- 2007, Kwiecień4 - 0
- DST 309.45km
- Czas 14:08
- VAVG 21.90km/h
- VMAX 51.12km/h
- HRmax 208 (104%)
- HRavg 151 ( 75%)
- Kalorie 7345kcal
- Podjazdy 1276m
- Sprzęt Merida Road Race 903
- Aktywność Jazda na rowerze
Tour de Silesia 2021
Czwartek, 3 czerwca 2021 · dodano: 03.06.2021 | Komentarze 0
Po roku przerwy ponownie podejmuję wyzwanie zdalnej edycji
Tour de Silesia. Po zeszłorocznych 250 km i finishu w Krakowie, przyszedł czas
na etap do Warszawy. Poprzeczka zawieszona jeszcze wyżej, a czasu na trening
jeszcze mniej niż w zeszłym roku. Najlepiej o tym świadczy fakt, że przejechane
tegoroczne kilometry to zaledwie 2/3 całego wyzwania. Oj kiedyś było prościej,
ale gdy dochodzą rodzinne obowiązki to po prostu należy cieszyć się z każdego pojedynczego
wyjścia :)
Razem z trójką znajomych decydujemy się na start o północy z katowickiego rynku. Aby z powodzeniem ukończyć maraton musimy zdobyć 250 km w jakimkolwiek kierunku w czasie poniżej 18 h brutto. Zdecydowaliśmy, że najlepszą opcją będzie nocny start, by po zakończeniu wyzwania „na spokojnie” dojechać jeszcze do miejsca docelowego (+/- 60 km).
Pierwszy dystans idzie całkiem nieźle. Bez większych niespodzianek jedziemy z założoną wcześniej prędkością średnia (20-24 km/h) i docieramy do Myszkowa, by trochę odpocząć i uzupełnić spalone kalorie. Trasa wypada nam w Boże Ciało, a co za tym idzie nasze miejsca posiłkowe bardzo się ograniczyły. Przez cały dzień jesteśmy skazani na stacje benzynowe oraz przydrożny fast food.
Równo o trzeciej ruszamy na kolejny dystans. Docelowo przerwy miały być co 50 km, ale właśnie ze względów logistycznych jak np brak otwartych sklepów tylko raz udaje nam się zrealizować plan. Temperatura powietrza niestety dość znacząco spadła i w najgorszych momentach licznik pokazywał 4 stopnie powyżej zera. Niestety nie skorzystałem z nabytego wcześniej doświadczenia i już po godzinie „tracę” kończyny i marzę o jakimkolwiek ciepłym miejscu czy gorącym napoju.
Trasa piękna, a co również ważne bez samochodów. Asfalt gorszej jakości możemy na spokojnie wyminąć jadąc środkiem drogi. W 2h dystansu może minęły nas 4 samochody. W okolicy miejscowości Przyrów natrafiamy na wschód słońca optymistycznie licząc na stopniowy wzrost temperatury. Zanim to nastąpiło na liczniku było już 130 km i w miejscowości Przedbórz kolejny hot dog w ręce. W tym czasie Kuba sygnalizuje ból w kolanach, ale po środkach przeciwbólowych podejmuje dalszą walkę. Niestety po 70 km (Tomaszów Mazowiecki) jedyną opcją zostaje pociąg i poranna wizyta u ortopedy. Zostaje nas już tylko trzech.
Ciąg dalszy trasy przebiega już poboczami S8. Zapowiadało się, że ten odcinek będzie (mimo wcześniejszego zmęczenia) prostszy psychicznie. Niestety nic bardziej mylnego. Ta rzekomo prosta droga bardzo często zjeżdżała w kierunku pobliskich wsi, a czasem prowadziła szutrem czy zupełnie przez las. Psychicznie podupadamy i jedynym celem zostaje „doczołganie się” do tabliczki Warszawa.
Bardzo jestem zadowolony ze swojej dyspozycji. Jako młody tata, który nie mógł sobie pozwolić na regularność treningów, siłowo bardzo dobrze zniosłem trasę. Też oczywiście zasługa w tym ekipy, która dobrze współpracowała i była świetnym urozmaiceniem siodełkowej nudy. Szkoda jedynie, że nie udało się zakończyć wyzwania w pełnym składzie. Zrzut trasy poniżej.
Razem z trójką znajomych decydujemy się na start o północy z katowickiego rynku. Aby z powodzeniem ukończyć maraton musimy zdobyć 250 km w jakimkolwiek kierunku w czasie poniżej 18 h brutto. Zdecydowaliśmy, że najlepszą opcją będzie nocny start, by po zakończeniu wyzwania „na spokojnie” dojechać jeszcze do miejsca docelowego (+/- 60 km).
Pierwszy dystans idzie całkiem nieźle. Bez większych niespodzianek jedziemy z założoną wcześniej prędkością średnia (20-24 km/h) i docieramy do Myszkowa, by trochę odpocząć i uzupełnić spalone kalorie. Trasa wypada nam w Boże Ciało, a co za tym idzie nasze miejsca posiłkowe bardzo się ograniczyły. Przez cały dzień jesteśmy skazani na stacje benzynowe oraz przydrożny fast food.
Równo o trzeciej ruszamy na kolejny dystans. Docelowo przerwy miały być co 50 km, ale właśnie ze względów logistycznych jak np brak otwartych sklepów tylko raz udaje nam się zrealizować plan. Temperatura powietrza niestety dość znacząco spadła i w najgorszych momentach licznik pokazywał 4 stopnie powyżej zera. Niestety nie skorzystałem z nabytego wcześniej doświadczenia i już po godzinie „tracę” kończyny i marzę o jakimkolwiek ciepłym miejscu czy gorącym napoju.
Trasa piękna, a co również ważne bez samochodów. Asfalt gorszej jakości możemy na spokojnie wyminąć jadąc środkiem drogi. W 2h dystansu może minęły nas 4 samochody. W okolicy miejscowości Przyrów natrafiamy na wschód słońca optymistycznie licząc na stopniowy wzrost temperatury. Zanim to nastąpiło na liczniku było już 130 km i w miejscowości Przedbórz kolejny hot dog w ręce. W tym czasie Kuba sygnalizuje ból w kolanach, ale po środkach przeciwbólowych podejmuje dalszą walkę. Niestety po 70 km (Tomaszów Mazowiecki) jedyną opcją zostaje pociąg i poranna wizyta u ortopedy. Zostaje nas już tylko trzech.
Ciąg dalszy trasy przebiega już poboczami S8. Zapowiadało się, że ten odcinek będzie (mimo wcześniejszego zmęczenia) prostszy psychicznie. Niestety nic bardziej mylnego. Ta rzekomo prosta droga bardzo często zjeżdżała w kierunku pobliskich wsi, a czasem prowadziła szutrem czy zupełnie przez las. Psychicznie podupadamy i jedynym celem zostaje „doczołganie się” do tabliczki Warszawa.
Bardzo jestem zadowolony ze swojej dyspozycji. Jako młody tata, który nie mógł sobie pozwolić na regularność treningów, siłowo bardzo dobrze zniosłem trasę. Też oczywiście zasługa w tym ekipy, która dobrze współpracowała i była świetnym urozmaiceniem siodełkowej nudy. Szkoda jedynie, że nie udało się zakończyć wyzwania w pełnym składzie. Zrzut trasy poniżej.
Kategoria 8. >100 km
- DST 131.50km
- Czas 04:53
- VAVG 26.93km/h
- VMAX 52.70km/h
- Temperatura 27.0°C
- Kalorie 4131kcal
- Podjazdy 918m
- Sprzęt Merida Road Race 903
- Aktywność Jazda na rowerze
Śląska runda
Sobota, 6 lipca 2019 · dodano: 07.07.2019 | Komentarze 0
Żyję- mimo, że moja aktywność na blogu przedstawia zgoła odmienne zdanie. W ostatnim czasie jednak jest zdecydowanie mniej czasu na jazdę, a jak już się uda, to na pisanie o tym. Za wyjątkiem codziennej jazdy do pracy, z większych wydarzeń brałem udział w zorganizowanym przez KS AZS AWF Katowice rajdzie z Rynku do Rynku (Katowice - Kraków) oraz podwójny przejazd Katowice - Ostrava Na Kole (suma dwóch dni 240 km). Może w wolnej chwili wrócę do opisu tych wydarzeń.Dziś zupełnie wolna sobota. Brak jakichkolwiek obowiązków, więc po mniejszych rowerowych wypadach przyszedł smak na coś większego. Noga kręciła się już lepiej, więc postanowiłem uderzyć w dystans ponadstukilometrowy. W planach był tradycyjny kierunek (Sączów- Tarnowskie Góry), który urozmaice sobie o drogę 78 w kierunku Rybnika, a następnie wrócę przez Knurów i MIkołów.
Warunki pogodowe do jazdy dość trudne. Przynajmniej na odcinku 80 km. Wiatr szarpał raz z przodu raz z boku. Wybrałem się na solo, więc nie mogłem liczyć na pomoc, a jeszcze od Gliwic pod Rybnik ciągnąłem napotkanego kolarza. Przynajmniej była większa motywacja do mocniejszego pociągnięcia, a potem lepszy smak zakupionych przysmaków. Na postoju spotkałem jeszcze dwóch kolarzy z Częstochowy wybierających się w stronę Ostravy. Można było chwilę pogadać i dodatkowo wypocząć. Lecąc na Knurów drogą 921 warunki były już bardziej sprzyjające. Wskoczył fajny dystans, jakiego lata nie było. Może w tym roku uda się jeszcze wyhaczyć coś więcej, ale niczego nie chcę sobie obiecywać.
Kategoria 2.Trening, 8. >100 km
- DST 42.80km
- Czas 02:00
- VAVG 21.40km/h
- VMAX 40.71km/h
- Temperatura 11.0°C
- Kalorie 1306kcal
- Podjazdy 308m
- Sprzęt Merida Cyclo Cross 3
- Aktywność Jazda na rowerze
Pierwsze koty za płoty
Sobota, 2 lutego 2019 · dodano: 02.02.2019 | Komentarze 0
Gdybym teraz zadzwonił do
samego siebie, wspinającego się na podjazdach w sierpniowy czas, zacząłbym
rozmowę od słów: „Stary, nie tak się umawialiśmy. Teraz zamiast śmigać, muszę
na nowo uczyć się jazdy na rowerze”. Brzmi to trochę dziwnie, ale niestety
prawdziwie. Dacie głowę, że ostatnia poważniejsza jazda (+15 km) miała miejsce
19 września? Nie licząc tej wracamy pamięcią do 12 sierpnia... Jest to 174 dni
przestoju! Jakie to szczęście, że wiosna zawitała do nas chociaż na tej jeden
dzień. Dzięki temu ten niechlubny wynik stracił szansę powiększenia się.
Tak. Nogi zupełnie się nie kręciły. Zanim organizm zaczął korzystać z długu tlenowego, głowa trz razy zadawała pytanie czy jest sens zapuszczać się gdzies dalej niż Park Śląki. Planem były Łaziska i na szczęście udało się je zrealizować. Panująca temperatura na zewnątrz zachęcała do dalszego wypadu, ale jak dobrze wiemy głupotą jest na start sezonu ruszyć pełną nogą. Zwłaszcza, że dzisiejsza eskapada jest jedynie prologiem, a nie na dobre wejściem w sezon. Warunki jedak były bardzo trudne. Na otwartej przestrzeni wiatr chciał zrzucić z roweru, a każdy podjazd czy zjazd bardziej przypominał spływ kajakowy niż śmiganie na rowerze. Mokro, mokro, mokro. Zjawisko to zwłaszcza odczuwalne było w samych Łaziskach (ul. Mikołowska), gdzie topniący śnieg utrudniał całą zabawę.
Wróciłem do domu zajechany. Jakbym samotnie przejechał ponad 100 km ze średnią zdecydowanie większą niż dzisiejsza. Noga fatalnie się kręciła, a jechałem z wrażeniem jakbym ciągną za sobą 10 kg przyczepkę. Na szczęście wiosna blisko, zamontuje się szosowe oponki, forma wróci i będzie dobrze! I o niebo lepiej niż w poprzednim sezonie. Takie jest założenie. W tym roku chciałbym ponownie pozdobywać kolarskie szczyty, a jak czas i obowiązki pozwolą to przekroczyć liczbę 4 000 km w sezonie. To prawie dwa razy więcej niż zeszłoroczny bilans...
W najbliższym czasie czeka mnie bardziej biegowa aktywność, ale może to być dobry podkład pod rowerowe szaleństwo. Do roboty!
Tak. Nogi zupełnie się nie kręciły. Zanim organizm zaczął korzystać z długu tlenowego, głowa trz razy zadawała pytanie czy jest sens zapuszczać się gdzies dalej niż Park Śląki. Planem były Łaziska i na szczęście udało się je zrealizować. Panująca temperatura na zewnątrz zachęcała do dalszego wypadu, ale jak dobrze wiemy głupotą jest na start sezonu ruszyć pełną nogą. Zwłaszcza, że dzisiejsza eskapada jest jedynie prologiem, a nie na dobre wejściem w sezon. Warunki jedak były bardzo trudne. Na otwartej przestrzeni wiatr chciał zrzucić z roweru, a każdy podjazd czy zjazd bardziej przypominał spływ kajakowy niż śmiganie na rowerze. Mokro, mokro, mokro. Zjawisko to zwłaszcza odczuwalne było w samych Łaziskach (ul. Mikołowska), gdzie topniący śnieg utrudniał całą zabawę.
Wróciłem do domu zajechany. Jakbym samotnie przejechał ponad 100 km ze średnią zdecydowanie większą niż dzisiejsza. Noga fatalnie się kręciła, a jechałem z wrażeniem jakbym ciągną za sobą 10 kg przyczepkę. Na szczęście wiosna blisko, zamontuje się szosowe oponki, forma wróci i będzie dobrze! I o niebo lepiej niż w poprzednim sezonie. Takie jest założenie. W tym roku chciałbym ponownie pozdobywać kolarskie szczyty, a jak czas i obowiązki pozwolą to przekroczyć liczbę 4 000 km w sezonie. To prawie dwa razy więcej niż zeszłoroczny bilans...
W najbliższym czasie czeka mnie bardziej biegowa aktywność, ale może to być dobry podkład pod rowerowe szaleństwo. Do roboty!
Kategoria 2.Trening
- DST 116.39km
- Czas 04:34
- VAVG 25.49km/h
- VMAX 46.54km/h
- Temperatura 28.0°C
- Podjazdy 865m
- Sprzęt Merida Cyclo Cross 3
- Aktywność Jazda na rowerze
Śląska pętla - jest 46 000 km!
Sobota, 21 lipca 2018 · dodano: 23.07.2018 | Komentarze 0
Trzy tygodnie musiałem czekać, aby znaleźć dzień, w którym wygospodaruję trochę więcej czasu i oddam się rowerowej przyjemności! W ostatnim czasie trochę służbowo pojeździłem w okolicach Rybnika i narobiłem sobie smaka, aby właśnie tam wybrać się na dłuższe kręcenie. Za cel wybrałem sobie Gminę Pilchowice, jadąc wcześniej przez przez Bytom (79, 94), Gliwice (78), a wracając przez Knurów i Mikołów (921 i 81). Wyszło fajnie, ale.. zabrakło trochę wsparcia i wróciłem zajechany :)
Postanowiłem wyjechać chwilę po 09:00, aby nie było jeszcze tak ciepło, a z drugiej strony nie było zbyt wcześnie biorąc pod uwagę fakt, że piątkowy wieczór spędziłem w gronie znajomych. Zanim jednak to nastąpiło, to ponad dwie godziny spędziłem w piwnicy zmieniając opony... Aż trzykrotnie zmieniałem gumę w tylnim kole! Dwa razy trafiłem na wadliwą dętkę i tylko niepotrzebnie straciłem nerwy. Wyjeżdżając martwiłem się czy zła passa zostanie przerwana i czy spokojnie oraz bezawaryjnie przemierzę zaplanowaną wcześniej trasę. Na szczęście się to udało!
Na tyle dobrze się jechało, że przedłużyłem sobie zaplanowaną wcześniej trasę o Orzesze, by w okolicy godziny 15:00 wrócić do domu. Brakowało jednak wsparcia, ponieważ na otwartych przestrzeniach obrywałem wiatrem. Jechałem praktycznie tylko na jedną i krótką przerwę, więc wróciłem znacznie zmęczony. Na kolejny tego typu wyjazd postaram się kogoś zabrać i nie narzekać tyle na zmęczenie po trasie. Dzięki sobotnim kilometrom licznik przekroczył granicę 46 000 km. W planach jest złamanie granicy pięćdziesiątki w przyszłym roku, ale nie wiem czy praca zawodowa pozwoli na ich zrealizowanie :)
Postanowiłem wyjechać chwilę po 09:00, aby nie było jeszcze tak ciepło, a z drugiej strony nie było zbyt wcześnie biorąc pod uwagę fakt, że piątkowy wieczór spędziłem w gronie znajomych. Zanim jednak to nastąpiło, to ponad dwie godziny spędziłem w piwnicy zmieniając opony... Aż trzykrotnie zmieniałem gumę w tylnim kole! Dwa razy trafiłem na wadliwą dętkę i tylko niepotrzebnie straciłem nerwy. Wyjeżdżając martwiłem się czy zła passa zostanie przerwana i czy spokojnie oraz bezawaryjnie przemierzę zaplanowaną wcześniej trasę. Na szczęście się to udało!
Na tyle dobrze się jechało, że przedłużyłem sobie zaplanowaną wcześniej trasę o Orzesze, by w okolicy godziny 15:00 wrócić do domu. Brakowało jednak wsparcia, ponieważ na otwartych przestrzeniach obrywałem wiatrem. Jechałem praktycznie tylko na jedną i krótką przerwę, więc wróciłem znacznie zmęczony. Na kolejny tego typu wyjazd postaram się kogoś zabrać i nie narzekać tyle na zmęczenie po trasie. Dzięki sobotnim kilometrom licznik przekroczył granicę 46 000 km. W planach jest złamanie granicy pięćdziesiątki w przyszłym roku, ale nie wiem czy praca zawodowa pozwoli na ich zrealizowanie :)
Kategoria 2.Trening, 8. >100 km
- DST 25.11km
- Czas 01:16
- VAVG 19.82km/h
- VMAX 41.28km/h
- Sprzęt Merida Cyclo Cross 3
- Aktywność Jazda na rowerze
KATO BIKE Festival
Niedziela, 15 lipca 2018 · dodano: 23.07.2018 | Komentarze 0
W ostatnią niedzielę (tj. 15.07.2018) brałem udział w
zawodach z cyklu Grand Prix o Puchar Prezydenta Miasta Katowice zatytułowanych
pod nazwą „KATO BIKE Festival”. Była to druga odsłona odbywająca się w Parku Kościuszki. Impreza
organizowana jest przez UM Katowice, Stowarzyszenie Akcja-Reakcja oraz MK Team.
Jak wyszło?
Organizacyjnie rewelacja. Start ze startu wspólnego zawsze dodaje dodatkowego smaczku, a sama rywalizacja wydziela sporą dawkę adrenaliny. Zwłaszcza, że teren do najprostszych nie należał, a trasa przejazdu była bardzo urozmaicona. Część z niej stanowił asfalt, ale także nie zabrakło terenowych wspinaczek czy szutrowanych zjazdów. Pozytywnym aspektem fakt, że trasę stanowiły cztery pętle, przez co zawodnik układał sobie w głowie taktykę, w których to miejscach może podjąć próbę wyprzedzenia rywala. Oj działo się!
Sportowo z mojej strony nie ułożyło się najlepiej. Przespałem odpowiedni moment na ułożenie się na starcie i został mi start w końcówce stawki. Udało się jednak „łyknąć” kilku rywali i ostatecznie 24 miejsce przyjmuję z uśmiechem na twarzy. Dobra nauczka przed kolejną rundą cyklu, w której postaram się ustawić o wiele „wyżej” i powalczyć o TOP 10 :)
„KATO BIKE Festival” to nie tylko zawody sportowe, ale także doskonała zabawa dla kolarzy każdego pokolenia. Za wyjątkiem wyścigów głównych czekało jeszcze wiele kategorii wiekowych, w tym nawet w przedziale 0-3 lat! Każdy mógł sprawdzić swoje siły,
a po starcie spędzić czas w urozmaiconej strefie Festiwalu, której nie zabrakło wszelakich atrakcji. Wszystko „sterowane” przez doświadczonego spikera, któremu nie zabrakło luzu oraz werwy do prowadzenia zawodów. Chapeau bas!
Pierwsza edycja cyklu odbyła się 10 czerwca na Rybaczówce, druga w ostatnią niedzielę, a czeka nas jeszcze Dolina Trzech Stawów (12 sierpnia) oraz Park Zadole (2 września). Warto podkreślić, że start w zawodach jest DARMOWY, a każdy z uczestników bierze udział w losowaniu roweru, a także wielu innych nagród.
Nie pozostaje nic innego jak tylko polecić to wydarzenie!
Organizacyjnie rewelacja. Start ze startu wspólnego zawsze dodaje dodatkowego smaczku, a sama rywalizacja wydziela sporą dawkę adrenaliny. Zwłaszcza, że teren do najprostszych nie należał, a trasa przejazdu była bardzo urozmaicona. Część z niej stanowił asfalt, ale także nie zabrakło terenowych wspinaczek czy szutrowanych zjazdów. Pozytywnym aspektem fakt, że trasę stanowiły cztery pętle, przez co zawodnik układał sobie w głowie taktykę, w których to miejscach może podjąć próbę wyprzedzenia rywala. Oj działo się!
Sportowo z mojej strony nie ułożyło się najlepiej. Przespałem odpowiedni moment na ułożenie się na starcie i został mi start w końcówce stawki. Udało się jednak „łyknąć” kilku rywali i ostatecznie 24 miejsce przyjmuję z uśmiechem na twarzy. Dobra nauczka przed kolejną rundą cyklu, w której postaram się ustawić o wiele „wyżej” i powalczyć o TOP 10 :)
„KATO BIKE Festival” to nie tylko zawody sportowe, ale także doskonała zabawa dla kolarzy każdego pokolenia. Za wyjątkiem wyścigów głównych czekało jeszcze wiele kategorii wiekowych, w tym nawet w przedziale 0-3 lat! Każdy mógł sprawdzić swoje siły,
a po starcie spędzić czas w urozmaiconej strefie Festiwalu, której nie zabrakło wszelakich atrakcji. Wszystko „sterowane” przez doświadczonego spikera, któremu nie zabrakło luzu oraz werwy do prowadzenia zawodów. Chapeau bas!
Pierwsza edycja cyklu odbyła się 10 czerwca na Rybaczówce, druga w ostatnią niedzielę, a czeka nas jeszcze Dolina Trzech Stawów (12 sierpnia) oraz Park Zadole (2 września). Warto podkreślić, że start w zawodach jest DARMOWY, a każdy z uczestników bierze udział w losowaniu roweru, a także wielu innych nagród.
Nie pozostaje nic innego jak tylko polecić to wydarzenie!
Kategoria 3.Inne
- DST 101.90km
- Czas 08:58
- VAVG 11.36km/h
- VMAX 52.60km/h
- Temperatura 15.0°C
- Kalorie 2585kcal
- Podjazdy 754m
- Sprzęt Merida Cyclo Cross 3
- Aktywność Jazda na rowerze
Szlak Orlich Gniazd - dzień II
Niedziela, 1 lipca 2018 · dodano: 20.07.2018 | Komentarze 0
Zważywszy na to, że w dniu poprzednim dostaliśmy trochę czasowo w kość, decydujemy się wstać wcześniej, aby nawet trafiając na nieprzewidziane sytuacje zdążyć na pociąg z Krakowa do Katowic. Praktycznie już o godzinie 08:00 meldujemy się na trasie i od razu pakujemy się w teren. W teorii na odcinku Małopolskim czeka na nas większa dawka asfaltu, ale lasy też będą wymagające. Mokro, zimno i wilgotno. Niestety w ten weekend pogoda zupełnie nas nie rozpieszczała.
Trasę pokonujemy dość wolno, ale tempo na tyle kontrolowane, aby zdążyć do Krakowa na pociąg, a po drodze wskoczyć jeszcze na jakiś obiad. Małopolski odcinek Szlaku Orlich Gniazd jest lepiej oznaczony niż ten śląski. Niestety jednak i na nim pojawiają się perełki, na których bez śladu GPS nie ma szans na odnalezienie się. Na wysokości Olkusza mieliśmy szczęście, że dojechał do nas miejscowy kolarz, który poprowadził nas przez zupełnie nieoznakowaną część szlaku. Gdyby nie jego pomoc, to stracilibyśmy spoooro czasu, którego jednak aż tyle nie mieliśmy. Dzięki niemu w miarę sprawnie przeskakujemy przez trasę. W Krzeszowicach łapie nas spory deszcz, więc decydujemy się wykorzystać tę okoliczność i zamawiamy sobie obiad i siedzimy przy kawie.
Praktycznie 100 metrów od restauracji, w okolicach dworca PKP szlak znowu się traci. Mapa wskazuje, że prowadzi przez ogródki działkowe, ale jest tam remont, a nic nie zostało oznaczone. Szukamy na "krzywy ryj" objazdu i trochę kombinując udaje się znaleźć właściwy szlak. Deszcz znowu atakuje i do samego Krakowa była walka, aby jednak zdążyć na pociąg. Z odpoczynku na krakowskim rynku wyszły nici i musieliśmy zadowolić się kebabem w ręku wchodząc jednocześnie do pociągu :)
Wybaczcie mało szczegółowy opis trasy, ale już trochę czasu od przejazdu minęło, a nie miałem zbytnio kiedy zająć się opisem.
Trasę pokonujemy dość wolno, ale tempo na tyle kontrolowane, aby zdążyć do Krakowa na pociąg, a po drodze wskoczyć jeszcze na jakiś obiad. Małopolski odcinek Szlaku Orlich Gniazd jest lepiej oznaczony niż ten śląski. Niestety jednak i na nim pojawiają się perełki, na których bez śladu GPS nie ma szans na odnalezienie się. Na wysokości Olkusza mieliśmy szczęście, że dojechał do nas miejscowy kolarz, który poprowadził nas przez zupełnie nieoznakowaną część szlaku. Gdyby nie jego pomoc, to stracilibyśmy spoooro czasu, którego jednak aż tyle nie mieliśmy. Dzięki niemu w miarę sprawnie przeskakujemy przez trasę. W Krzeszowicach łapie nas spory deszcz, więc decydujemy się wykorzystać tę okoliczność i zamawiamy sobie obiad i siedzimy przy kawie.
Praktycznie 100 metrów od restauracji, w okolicach dworca PKP szlak znowu się traci. Mapa wskazuje, że prowadzi przez ogródki działkowe, ale jest tam remont, a nic nie zostało oznaczone. Szukamy na "krzywy ryj" objazdu i trochę kombinując udaje się znaleźć właściwy szlak. Deszcz znowu atakuje i do samego Krakowa była walka, aby jednak zdążyć na pociąg. Z odpoczynku na krakowskim rynku wyszły nici i musieliśmy zadowolić się kebabem w ręku wchodząc jednocześnie do pociągu :)
Wybaczcie mało szczegółowy opis trasy, ale już trochę czasu od przejazdu minęło, a nie miałem zbytnio kiedy zająć się opisem.
Kategoria 1.Trasa, 8. >100 km
- DST 105.10km
- Czas 08:53
- VAVG 11.83km/h
- VMAX 51.56km/h
- Temperatura 16.0°C
- Podjazdy 773m
- Sprzęt Merida Cyclo Cross 3
- Aktywność Jazda na rowerze
Szlak Orlich Gniazd - dzień I
Sobota, 30 czerwca 2018 · dodano: 10.07.2018 | Komentarze 0
Tym razem czas na coś nowego. Razem z kilkoma osobami z pracy organizujemy sobie dwudniowy przejazd naszą wojewódzką perełką- czyli Szlakiem Orlich Gniazd. Na weekend zostawiam więc asfalt i zabieram się za terenowe śmiganie. Zamieniam oponki 700x23c na 700x38c i... wtedy zauważam, że po kraksie mam pękniętą tylną obręcz. Po założeniu grubasów okazało się, że centra jest na tyle duża, że nie pozostaje mi nic innego jak szukać roweru zastępczego. Udało się lecz godzina 00:00 nie jest najlepszą, aby zapoznać się z nowym sprzętem. Zwłaszcza jeśli trzeba się jeszcze spakować i 06:30 zameldować się na dworcu.
Z rana ruszamy pociągiem na Częstochowę, zbierając się do kupy na poszczególnych stacjach. Słowo "zebranie się" jest jednak stwierdzeniem na wyrost, bo warunki jakie czekały na nas w taborze Kolei Śląskich były na tyle niekomfortowe, że spotkaliśmy się dopiero na częstochowskim peronie. Wiem, że w moment nie może powstać nowy skład na większą ilość rowerów, ale jak na taką trasę to powinno być więcej niż cztery miejsca rowerowe. Zwłaszcza, że chętnych na nie było ponad 30 osób!
Szlak zaczynamy od Jasnej Góry i oficjalną trasą zmierzamy do Smolenia. Ruszamy z wielkimi nadziejami, ale i celem sprawdzenia aktualnego stanu oznakowania trasy. Niestety tam pojawia się wielki problem. Wszyscy jednogłośnie stwierdzamy, że bez śladu GPS żaden debiutant nie jest w stanie dojechać bezproblemowo do celu. Oznakowanie do samego Olsztyna jest dobre, ale tam na rondzie robi się wielkie zamieszanie. Nie jest to jedyne miejsce, gdzie można się zgubić. Należy też odmalować szlaki- a idąc nowymi przepisami, po prostu zamontować widoczne tabliczki.
Trasa do najprostszych nie należy! Jak mam być szczery to spodziewałem się łatwiejszego przejazdu. Szlak ma być promowany jako rodzinny, a ktoś bez doświadczenia MTB zdecydowanie sobie nie poradzi. Na odcinkach leśnych trasa momentami wyglądała tak, jakby ktoś specjalnie wysypał ciężarówkę z piaskiem. Nie brakowało też wąskich singli czy ostrych podjazdów po trawie czy wysypanych sypkich kamieniach. Średnia prędkość poniżej 10 km/h świadczy, że nie jest to "rodzinny szlak", zwłaszcza jak ktoś ma ze sobą sakwy. Sam sobie nieświadomie utrudniłem zadanie. W pożyczonym rowerze miałem zamontowane slicki i nawet najmniejszy piach powodował, że czułem się jak na łyżwach. Oj działo się!
Na szczęście pierwszy dzień beż żadnych nieprzyjemnych przygód, ale nasz przyjazd do Smolenia sporo się opóźnił. Jutro czeka nas małopolski odcinek, który podobno jest o wiele ciekawszy i lepiej oznaczony. Czas pokaże!
Z rana ruszamy pociągiem na Częstochowę, zbierając się do kupy na poszczególnych stacjach. Słowo "zebranie się" jest jednak stwierdzeniem na wyrost, bo warunki jakie czekały na nas w taborze Kolei Śląskich były na tyle niekomfortowe, że spotkaliśmy się dopiero na częstochowskim peronie. Wiem, że w moment nie może powstać nowy skład na większą ilość rowerów, ale jak na taką trasę to powinno być więcej niż cztery miejsca rowerowe. Zwłaszcza, że chętnych na nie było ponad 30 osób!
Szlak zaczynamy od Jasnej Góry i oficjalną trasą zmierzamy do Smolenia. Ruszamy z wielkimi nadziejami, ale i celem sprawdzenia aktualnego stanu oznakowania trasy. Niestety tam pojawia się wielki problem. Wszyscy jednogłośnie stwierdzamy, że bez śladu GPS żaden debiutant nie jest w stanie dojechać bezproblemowo do celu. Oznakowanie do samego Olsztyna jest dobre, ale tam na rondzie robi się wielkie zamieszanie. Nie jest to jedyne miejsce, gdzie można się zgubić. Należy też odmalować szlaki- a idąc nowymi przepisami, po prostu zamontować widoczne tabliczki.
Trasa do najprostszych nie należy! Jak mam być szczery to spodziewałem się łatwiejszego przejazdu. Szlak ma być promowany jako rodzinny, a ktoś bez doświadczenia MTB zdecydowanie sobie nie poradzi. Na odcinkach leśnych trasa momentami wyglądała tak, jakby ktoś specjalnie wysypał ciężarówkę z piaskiem. Nie brakowało też wąskich singli czy ostrych podjazdów po trawie czy wysypanych sypkich kamieniach. Średnia prędkość poniżej 10 km/h świadczy, że nie jest to "rodzinny szlak", zwłaszcza jak ktoś ma ze sobą sakwy. Sam sobie nieświadomie utrudniłem zadanie. W pożyczonym rowerze miałem zamontowane slicki i nawet najmniejszy piach powodował, że czułem się jak na łyżwach. Oj działo się!
Na szczęście pierwszy dzień beż żadnych nieprzyjemnych przygód, ale nasz przyjazd do Smolenia sporo się opóźnił. Jutro czeka nas małopolski odcinek, który podobno jest o wiele ciekawszy i lepiej oznaczony. Czas pokaże!
Kategoria 1.Trasa, 8. >100 km
- DST 33.20km
- Czas 01:28
- VAVG 22.64km/h
- VMAX 49.00km/h
- Temperatura 26.0°C
- Podjazdy 572m
- Sprzęt Merida Cyclo Cross 3
- Aktywność Jazda na rowerze
Giro d'Alpi - dzień VII - Ghisallo
Czwartek, 24 maja 2018 · dodano: 24.06.2018 | Komentarze 0
I przyszedł czas na ostatni dzień przygody. Jak na kilometraż dzisiejszego dnia to wstajemy bardzo wcześnie. Budzik nastawiony na godzinę 06:00 dość żwawo stawia nas na nogi. Celem niewielka runda, ale mająca na trasie Passo del Ghisallo. Co to za miejsce?
Ghisallo jest mekką włoskiego kolarstwa. Mimo swojego niekoniecznie wysokiego położenia (758 m npm) pojawiał się wiele razy w wyścigu Giro di Lombardia będąc zazwyczaj decydującym momentem tego wyścigu. Na trasie podjazdu mamy piękne widoki na jezioro Como, pasma alpejskie, a na jej szczycie kaplica Madonna del Ghissalo, która w 1946 roku przez papieża Piusa XII została ogłoszona patronką rowerzystów. Wchodząc do środka od razu w oczy rzucają się historyczne rowery czy koszulki praktycznie wszystkich włoskich mistrzów świata.
To jednak niejedyna atrakcja Passo del Ghisallo. Zwieńczeniem całego tygodniowego trudu była również wizyta pod pomnikiem ku pamięci rowerzystów. Symbolizuje on kolarski trud, gdzie nie tylko podnosi się ręce w geście triumfu, ale także wstaje z ziemi jako pokonanym. W tym miejscu warto przytoczyć cytat Marco Pantaniego brzmiący "kolarstwo to jedna z najtrudniejszych dyscyplin sportu. Nawet najgorszy kolarz jest wciąż wybitnym sportowcem". Postać Marco Pantaniego jest upamiętniona w miejscu, które znajduje się.. dobre 50 metrów dalej :) Jest tam muzeum historii kolarstwa, w którym nie brakuje oczywiście rowerów, zdjęć, czy pamiątkowego sklepiku. Miałem przyjemność przymierzyć słynną "Maglia Rossa", o którą bije się cały peleton Giro d'Italia :)
Wyjazd wspaniały. Plany nie zostały zrealizowane, ale wygrał zdrowy rozsądek. Dzięki temu mogliśmy pokręcić trochę wzdłuż jezior, a na Stelvio czy Mortirolo przyjdzie jeszcze czas! Po upadku na zjeździe Monte Grappa nie ma już żadnego śladu :)
Więcej zdjęć zostanie opublikowanych jak... tylko dostane je na dysk :)
Ghisallo jest mekką włoskiego kolarstwa. Mimo swojego niekoniecznie wysokiego położenia (758 m npm) pojawiał się wiele razy w wyścigu Giro di Lombardia będąc zazwyczaj decydującym momentem tego wyścigu. Na trasie podjazdu mamy piękne widoki na jezioro Como, pasma alpejskie, a na jej szczycie kaplica Madonna del Ghissalo, która w 1946 roku przez papieża Piusa XII została ogłoszona patronką rowerzystów. Wchodząc do środka od razu w oczy rzucają się historyczne rowery czy koszulki praktycznie wszystkich włoskich mistrzów świata.
To jednak niejedyna atrakcja Passo del Ghisallo. Zwieńczeniem całego tygodniowego trudu była również wizyta pod pomnikiem ku pamięci rowerzystów. Symbolizuje on kolarski trud, gdzie nie tylko podnosi się ręce w geście triumfu, ale także wstaje z ziemi jako pokonanym. W tym miejscu warto przytoczyć cytat Marco Pantaniego brzmiący "kolarstwo to jedna z najtrudniejszych dyscyplin sportu. Nawet najgorszy kolarz jest wciąż wybitnym sportowcem". Postać Marco Pantaniego jest upamiętniona w miejscu, które znajduje się.. dobre 50 metrów dalej :) Jest tam muzeum historii kolarstwa, w którym nie brakuje oczywiście rowerów, zdjęć, czy pamiątkowego sklepiku. Miałem przyjemność przymierzyć słynną "Maglia Rossa", o którą bije się cały peleton Giro d'Italia :)
Wyjazd wspaniały. Plany nie zostały zrealizowane, ale wygrał zdrowy rozsądek. Dzięki temu mogliśmy pokręcić trochę wzdłuż jezior, a na Stelvio czy Mortirolo przyjdzie jeszcze czas! Po upadku na zjeździe Monte Grappa nie ma już żadnego śladu :)
Więcej zdjęć zostanie opublikowanych jak... tylko dostane je na dysk :)
Kategoria 1.Trasa, Giro d'Alpi
- DST 102.94km
- Czas 07:08
- VAVG 14.43km/h
- VMAX 62.78km/h
- Temperatura 25.0°C
- Podjazdy 954m
- Sprzęt Merida Cyclo Cross 3
- Aktywność Jazda na rowerze
Giro d'Alpi - dzień VI - Como!
Środa, 23 maja 2018 · dodano: 22.06.2018 | Komentarze 0
Po spokojnej nocy w
namiocie przychodzi czas na szósty dzień naszej przygody! Tylko człowiek
otworzył oczy, a już odczuwalne było pozytywne ciśnienie dotyczące tego dnia.
Co prawda nie zdobywamy Stelvio, Mortirolo czy Zoncolanu, a pobyt na
tegorocznym Giro d'Italia zakończyliśmy wczorajszym etapem. Po prostu dziś
czeka na jazda na rowerze, za którą tak bardzo tęskniłem! Brzmi to wszystko
dosyć dziwnie, więc postaram się to w prosty sposób wytłumaczyć. Każdy etap
naszej przygody był dość szarpany. Były to męczące podjazdy, po wcześniejszym
dojechaniu autem w ich okolice, lub 'łapanie' pięknych tras zlokalizowanych po
drodze naszego samochodowego transferu. Dziś po złożeniu rowerów po prostu
spędzimy dzień na rowerze, a zakończymy go pyszną pizzą!
A trasa jaka nas czeka nie będzie ani trochę nudna! Będzie to piękna pętla wynosząca okolicę 100 kilometrów, prowadzona wzdłuż magicznego jeziora Como, a także Lugano. Oznacza to, że przez pewien moment odwiedzimy Szwajcarów! Ale zanim to wszystko nastąpi, chwilę po godzinie 09:00 odwiedzamy Carrefour w celu zasmakowania pizzy, jaką serwują tu niczym obwarzanki na krakowskim rynku :) Praktycznie 200 metrów od sklepu znajduje się już jezioro, które oczywiście robi olbrzymie wrażenie. Miałem jednak dylemat, gdzie spoglądać, ponieważ 50 metrów od nas znajduje się Stadio Giuseppe Sinigaglia, na którym swoje mecze rozgrywa lokalny klub. Co prawda nie jest to najpiękniejszy stadion, ale... kto mnie zna ten wie, że mogłem mieć dyletam w tej sytuacji :)
Po sytym posiłku zabieramy się za trzaskanie kilometrów. Wpadają one bardzo sprawnie, mimo tych wszystkich miliona postojów. Widoki jednak tak piękne, że musielibyśmy być skończonymi frajerami, aby nie uwieczniać tych chwil na zdjęciach! Klimat wzdłuż jeziora bajeczny. Co mieścinkę ładniej, więc trzymanie dobrej średniej zostało przekreślone i czerpiemy przyjemność dla oczu ile tylko się da! Nie możemy oczywiście nie skorzystać z okazji napicia się mocnego espresso czy zjedzenia lodów. Tego dnia w końcu sprzyja nam pogoda! Jest słonecznie i w okolicach 25 stopni. Długo było nam czekać na taką aurę. Trasa wzdłuż wybrzeża Como ciągnie się aż do 38 kilometra.
Kończąc ten malowniczy odcinek, rozpoczynamy podjazd w kierunku Szwajcarii. Nie był wyjątkowo trudny, a nawet stanowił fajne urozmaicenie. Na odcinku 3 kilometrów różnica wzniesień wyniosła 180 m. Od tego czasu kręcimy po wioskach, gdzie rozpoczął się taki "etap przejściowy" między dwoma jeziorami. Wyniósł zaledwie 12 kilometrów i znów mogliśmy się zachwycać klimatem jezior. Dojechaliśmy nad jezioro Lugano i kręcimy wzdłuż niego ponad 40 kilometrów. Ze względu na fakt, iż Szwajcaria nie należy do Unii Europejskiej wyłączamy możliwość przesyłania danych komórkowych, obawiając się o gigantyczny rachunek :) Robimy sobie przerwę, na której odwiedzamy sklep i odpoczywamy w parku przy samym jeziorze. Od samej granicy rzuca się w oczy kontrast organizacji czy samego porządku. Po szwajcarskiej stronie jeziora (80% Lugano należy do Helwetów) poprowadzone dobrej jakości trasy rowerowe, a sam teren wzdłuż jeziora lepiej i ładniej zagospodarowany. Wracając w kierunku Como, zahaczamy jeszcze o Campione d'Italia, czyli włoską miejscowość będącą eksklawą na terytorium szwajcarskiego kantonu Ticino.
Udało się przekroczyć barierę stu kilometrów i po pięknym malowniczym dniu wybieramy się na pyszną pizze! Wszystkie cele zostały zrealizowane, a nawet udało się znaleźć bezpłatny nocleg w miejscowości Lecco. Było to bardzo ważne, ponieważ następnego dnia zdobywamy przełęcz Passo del Ghissalo, a następnie czeka ns ponad dwudziestogodzinna podróż do Polski. Pogoda na jutrzejszy dzień też zapowiada się dobrze :)
A trasa jaka nas czeka nie będzie ani trochę nudna! Będzie to piękna pętla wynosząca okolicę 100 kilometrów, prowadzona wzdłuż magicznego jeziora Como, a także Lugano. Oznacza to, że przez pewien moment odwiedzimy Szwajcarów! Ale zanim to wszystko nastąpi, chwilę po godzinie 09:00 odwiedzamy Carrefour w celu zasmakowania pizzy, jaką serwują tu niczym obwarzanki na krakowskim rynku :) Praktycznie 200 metrów od sklepu znajduje się już jezioro, które oczywiście robi olbrzymie wrażenie. Miałem jednak dylemat, gdzie spoglądać, ponieważ 50 metrów od nas znajduje się Stadio Giuseppe Sinigaglia, na którym swoje mecze rozgrywa lokalny klub. Co prawda nie jest to najpiękniejszy stadion, ale... kto mnie zna ten wie, że mogłem mieć dyletam w tej sytuacji :)
Po sytym posiłku zabieramy się za trzaskanie kilometrów. Wpadają one bardzo sprawnie, mimo tych wszystkich miliona postojów. Widoki jednak tak piękne, że musielibyśmy być skończonymi frajerami, aby nie uwieczniać tych chwil na zdjęciach! Klimat wzdłuż jeziora bajeczny. Co mieścinkę ładniej, więc trzymanie dobrej średniej zostało przekreślone i czerpiemy przyjemność dla oczu ile tylko się da! Nie możemy oczywiście nie skorzystać z okazji napicia się mocnego espresso czy zjedzenia lodów. Tego dnia w końcu sprzyja nam pogoda! Jest słonecznie i w okolicach 25 stopni. Długo było nam czekać na taką aurę. Trasa wzdłuż wybrzeża Como ciągnie się aż do 38 kilometra.
Kończąc ten malowniczy odcinek, rozpoczynamy podjazd w kierunku Szwajcarii. Nie był wyjątkowo trudny, a nawet stanowił fajne urozmaicenie. Na odcinku 3 kilometrów różnica wzniesień wyniosła 180 m. Od tego czasu kręcimy po wioskach, gdzie rozpoczął się taki "etap przejściowy" między dwoma jeziorami. Wyniósł zaledwie 12 kilometrów i znów mogliśmy się zachwycać klimatem jezior. Dojechaliśmy nad jezioro Lugano i kręcimy wzdłuż niego ponad 40 kilometrów. Ze względu na fakt, iż Szwajcaria nie należy do Unii Europejskiej wyłączamy możliwość przesyłania danych komórkowych, obawiając się o gigantyczny rachunek :) Robimy sobie przerwę, na której odwiedzamy sklep i odpoczywamy w parku przy samym jeziorze. Od samej granicy rzuca się w oczy kontrast organizacji czy samego porządku. Po szwajcarskiej stronie jeziora (80% Lugano należy do Helwetów) poprowadzone dobrej jakości trasy rowerowe, a sam teren wzdłuż jeziora lepiej i ładniej zagospodarowany. Wracając w kierunku Como, zahaczamy jeszcze o Campione d'Italia, czyli włoską miejscowość będącą eksklawą na terytorium szwajcarskiego kantonu Ticino.
Udało się przekroczyć barierę stu kilometrów i po pięknym malowniczym dniu wybieramy się na pyszną pizze! Wszystkie cele zostały zrealizowane, a nawet udało się znaleźć bezpłatny nocleg w miejscowości Lecco. Było to bardzo ważne, ponieważ następnego dnia zdobywamy przełęcz Passo del Ghissalo, a następnie czeka ns ponad dwudziestogodzinna podróż do Polski. Pogoda na jutrzejszy dzień też zapowiada się dobrze :)
Kategoria 1.Trasa, 8. >100 km, Giro d'Alpi
- DST 25.86km
- Czas 01:45
- VAVG 14.78km/h
- VMAX 42.89km/h
- Temperatura 18.0°C
- Podjazdy 475m
- Sprzęt Merida Cyclo Cross 3
- Aktywność Jazda na rowerze
Giro d'Alpi - dzień V - Giro i Garda
Wtorek, 22 maja 2018 · dodano: 19.06.2018 | Komentarze 0
Dzień zaczynamy wspaniale! Rano odwiedzamy wioskę Giro na jego 16 etapie. Jazda indywidualna na czas rozpoczynała się w Trento, więc dokładnie 5 km od naszego miejsca noclegowego. Spędzamy tam sporo czasu, ale nie stanowiło to żadnego problemu. Dzień ten był typowym dniem transferowym, w którym czekała nas jedynie 20 kilometrowa runda wzdłuż jeziora Garda. Chodzimy więc po miasteczku, łapiemy pamiątkowe gadżety i zajadamy darmowy makaron od jednego ze sponsorów wyścigu. Pogoda nie jest najlepsza, ale już przywyknęliśmy, że dzień bez deszczu na tej wyprawie to istne święto. Liczymy, że jednak takowe nadejdzie!
Transfer o długości 270 km urozmaicamy sobie pobytem nad jeziorem Garda. Zgodnie ze wcześniejszym założeniem, odpuszczamy góry i skupiamy się na jeziorach, gdzie nie zabraknie podjazdów. Marcel obczaił kapitalną trasę! Niby dystans znikomy, ale na tych 20 km aż 475 m przewyższenia w pionie, a widoki jakich nigdy w życiu wcześniej nie widziałem. Kończąc podjazd w miejscowości Fucine, zjeżdżamy serpentynami pełnymi tuneli o tak wąskiej trasie, że jest prowadzony ruch wahadłowy. W skałach fontanny, kapliczki, świeczki- kapitalny klimat! Ostatnie kilometry to już trzykilometrowy tunel z prześwitem na jezioro Garda. Poezja :)
Późnym wieczorem dojeżdżamy do miejscowości Como, gdzie noc spędzamy w namiotach. W planach na jutrzejszy dzień mamy 100 kilometrową pętlę wzdłuż jeziora Como, zahaczając przy tym również o jezioro Lugano- czyli pokręcimy też trochę po Szwajcarii :) To chyba będzie najlepszy dzień! I pierwszy bez deszczu! Poniżej zrzut z tej malowniczej pętli wzdłuż gardy :)
Transfer o długości 270 km urozmaicamy sobie pobytem nad jeziorem Garda. Zgodnie ze wcześniejszym założeniem, odpuszczamy góry i skupiamy się na jeziorach, gdzie nie zabraknie podjazdów. Marcel obczaił kapitalną trasę! Niby dystans znikomy, ale na tych 20 km aż 475 m przewyższenia w pionie, a widoki jakich nigdy w życiu wcześniej nie widziałem. Kończąc podjazd w miejscowości Fucine, zjeżdżamy serpentynami pełnymi tuneli o tak wąskiej trasie, że jest prowadzony ruch wahadłowy. W skałach fontanny, kapliczki, świeczki- kapitalny klimat! Ostatnie kilometry to już trzykilometrowy tunel z prześwitem na jezioro Garda. Poezja :)
Późnym wieczorem dojeżdżamy do miejscowości Como, gdzie noc spędzamy w namiotach. W planach na jutrzejszy dzień mamy 100 kilometrową pętlę wzdłuż jeziora Como, zahaczając przy tym również o jezioro Lugano- czyli pokręcimy też trochę po Szwajcarii :) To chyba będzie najlepszy dzień! I pierwszy bez deszczu! Poniżej zrzut z tej malowniczej pętli wzdłuż gardy :)
Kategoria 1.Trasa, Giro d'Alpi